Za świątynią starsza pani siedzi pomarszczona twarz, zgarbiona, przypomina wiedźmę, orzeszki i wodę za “duapulu rupia” mała butelka, to drogo. Za każdym razem jest w tym miejscu, trochę przeraża swoim wyglądem, biedą, starością. Nie ma tu zaplecza turystycznego, przy parkingu jest jedynie restauracja. Lokalna babulka dorabia sobie, nie mówi po angielsku, jak jej się udaje coś sprzedać? Ja za drugim razem kupiłem, siedziała mi w głowie po tym jak wcześniej ją minąłem, może to jest jej taktyka marketingowa. Dalej ścieżka ostro skręca w prawo I prowadzi do klifu wysokiego na 150 może więcej metrów. Zaczynają się schody w dół, spękane betonowe, nikt ich nie serwisuje podobnie jak mini barierki drewnianej powiązanej niebieskim sznurkiem, spróchniałej, zawalonej w wielu miejscach. Daje złudne poczucie że coś oddziela tą wąską ścieżkę od przepaści, a momentami nawet nie udaje bo zawaliła się mam nadzieję pod własnym ciężarem.
Początek jest dość spokojny, widok i wysokość przyśpiesza bicie serca, nie ma jeszcze poczucia strachu. Gdyby od razu było to co 5 minut dalej.. teraz już trochę głupio się wracać. Z barierki zostało już tylko wspomnienie, jednak lepiej kiedy jest chociaż spróchniała poręcz. Schody bardziej strome i bardziej spękane, liście, krzaki, gałęzie, momentami wilgotne, sączy się po zboczu woda. Ślisko, upalnie, leje się z czoła, stopy nawet zaczynają się ślizgać w japonkach od potu. Żar z nieba, tylko fragmenty zakryte roślinnością przyczepioną do zbocza. Chwila wytchnienia w połowie drogi, studnie święte przy zboczu, szerzej, cień, płaski odcinek. Ewidentnie miejsce ceremonii, święta woda zakaz kąpieli, duże kamienne nisze wypełnione słodką wodą sączącą się po zboczu. Dalej kulminacja, fragment schodów wąskich na stopę dziecka, zakręcających, otwartych na zbocze, z widokiem na ocean bez jakichkolwiek krzaków których można byłoby się próbować łapać jakby coś poszło źle. Nie jest długi, ale te 20 stopni to duże wyzwanie. Później już nie ma drugiego tak karkołomnego, reszta drogi w dół wydaje się komfortowa i całkiem bezpieczna. Adrenalina gwarantowana u każdego, Otwarty ocean, fale mocne na dole, głazy które spadły, leżą na plaży, to dodatkowo stymuluje wyobraźnię. (…) gdyby były na początku trasy, ale teraz kiedy kilka razy się udało, kiedy oswojony nieco z wysokością, a tu niżej, ale wciąż wystarczająco wysoko.
Schody prowadzą do kamiennej części plaży, kończą się plaży po stronie południowo zachodniej, nadal trzeba zachować czujność, kamienie a właściwie głazy są ostre jak cholera, wygląda jak ślady rafy odbite na ich powierzchni, ostre, duże wypustki. Można skaleczyć stopę, rękę, skręcić nogę we wnękach i na tych które się ruszają niespodziewanie pod naciskiem. To krótki odcinek, kilkanaście metrów dalej piasek biały, bez żadnych śladów stup. Plaża długa na 200 metrów może dłuższa, cała pusta. Woda seledynowa, fale duże, głośne, te przy skałach sapią kiedy woda wpada w małe wnęki i rozbryzguje się w powietrzu.
Zero drzew, jest jedno wiszące z klifu, to raczej wygląda jak drzewo ale chyba zmutowane, rośnie w dół z klifu wczepione w jakieś małe wnęki w skałach. W południe to jedyny cień, poza małymi wnękami w skałach klifu, niezbyt wygodne miejsca na rozłożenie ręcznika plażowego. Można też na tym białym piasku bliżej oceanu, ale maksymalnie 30 minut, żar z nieba. Widok na płaską kreskę oddzielającą niebo od oceanu, przy dobrej widoczności może być zarys Lombok, to na wschodzie, na południu zarys Australii nie jest kompletnie widoczny, 3 tyś km oceanu to za dużo.
Trójkątna duża na 40m skała od góry porośnięta drobną roślinnością, blisko wschodniego krańca plaży jest jej charakterystycznym elementem gdyby ktoś nie poznał po zejściu i schodach. Jest odsunięta o 50 m w ocean, dość wąska, trochę niweluje pływy rozbijając fale. Ta plaża zapada w pamięci nawet u największych ignorantów, jest dzika żywiołowa, dziewicza, w odpowiedni sposób wyraża lokalizację na środku oceanu tuż za równikiem na południowej półkuli ziemi. Wejście na nią sprawia że nie jest łatwo dostępna, jest dla osób które zaryzykują upadek z klifu, lub mają własny jacht, ale ci raczej nie gustują w takich miejscach.
Ocean, słońce, wąski na 30m pasek białego piasku, głazy sugerujące że z tego klifu czasem coś spada, seledynowy ocean po horyzont i skalisty 150m klif stanowiący odcięcie od świata. Kilka godzin jak na bezludnej wyspie, bez zasięgu, bez opcji pomocy z zewnątrz. Lepiej nie kusić losu częstym chodzeniem po tym szlaku, ale raz na kilka miesięcy dobrze odwiedzić, daje mocne prawdziwe doznania. W tyle głowy przewija się wątek powrotu tym samym szlakiem, wystarczy nagły deszcz żeby stał się jeszcze bardziej niebezpieczny. Trzęsienia ziemi które w tej części świata są codziennością też mogą dodatkowo utrudnić wędrówkę, lepiej się chyba nie zastanawiać za wiele.
Kąpiel przy dużych falach bez szansy na pomoc to trochę wariactwo, ale nie jest tak źle. Fale nie pozostawiają szans jak się jest w płytkiej wodzie, na trochę głębszej o dziwo stają się mniej uciążliwe, można wraz z nimi dryfować. To lepsze niż grad resztek rafy muszli i kamieni nawet kilkukilogramowych które obijają się po stopach miotane z falami na plażę i z powrotem. Cofająca się z plaży fala ciągnie w głąb oceanu, początkowo jest to bardzo nie przyjemne, próby przeciwstawienia uzmysławiają że nie ma szans. Ale po chwili kolejna fala pacha w dobrą bezpieczną stronę, po kilku razach już nie ma paniki, zaraz będzie pływ z powrotem. Większe fale które załamują się tworząc lej powietrza w środku są bardziej uciążliwe, w tym przypadku to już tylko pod wodą przeczekać pod grzbietem, inaczej nieprzyjemny obrót i szum w głowie. Można unikać tych większych, ocean ma swój rytm mocniejsze a potem słabsze i tak w kółko.
Pojawiają się turyści, nie ma ich dużo, to raczej młodzi ludzie, żądni wrażeń. Na ich twarzach widać podekscytowanie. Odważni że tu zleźli, ale teraz wahają się czy wejść do wody. Tu nie ma ratowników więc słusznie, wchodzą ci z doświadczeniem lub ci bezmyślni.
Podobno podczas przypływu plaża znika pod wodą, to byłoby spore rozczarowanie przejść połowę drogi żeby zobaczyć że plaży dziś nie ma, i trzeba wracać. Niestety z samej góry nie ma możliwości sprawdzenia bo nie jest widoczna.
Suwehan mogłaby być symbolem Penidy ale w innym świecie, w obecnym nie sprzedaje się w swojej szorstkiej, surowej postaci, nie sprzedają na niej piwa ani kokosów, nie dają leżaków ani parasoli. Nie reklamują jej też na mapach, jest nieco zapomniana. Oby taka pozostała, niech Diamond beach i Kelingking będą wizytówką wyspy, są piękne, ale to ta ma niepowtarzalny dziki charakter.